Berlińskie trzy marzenia

Jedno marzenie spełnione. Start w jednym z sześciu najważniejszych, największych maratonów świata. Cudowne przeżycie, które pozostanie we mnie na zawsze. 44 tysiące biegaczy z całego świata, większość z nich to szczęśliwie wylosowani. I ja wśród nich. Drugie marzenie musi poczekać, mimo ogromnej pracy jaką włożyłem w przygotowanie. A trzecie marzenie się pojawiło. Wierzę, że wszystko dzieje się nie bez przyczyny. To mój wpis nie tylko o bieganiu…

 

 

Porównanie z Mundialu

Polacy dostali się na Mistrzostwa Świata. Narodowa euforia, pompowanie tzw. „balonika”. Start w Mundialu, wielkie oczekiwania, a potem wielki zawód, bo nawet minimum (wyjście z grupy) nie zostało osiągnięte. Chyba nikt nie wspomina dziś radości z awansu – zresztą ja sam brałem udział w meczu decydującym o awansie (Polska-Czarnogóra 4:2) i pamiętam euforię. Użyłem takiego porównania, może nie we wszystkim jest adekwatne, ale chciałbym być dobrze zrozumiany.

 

 

Gdy stawiam sobie duże wymagania, poświęcam dużo czasu na trening i mam duże oczekiwania wobec siebie, to nie mogę powiedzieć sobie, że jestem w pełni szczęśliwy. „Dużo osiągnąłeś”, „Nie narzekaj”, „Wielu marzy o takim wyniku” – to mnie nie przekonuje. Może z czasem podejdę inaczej do tego wyniku, ale po maratonie w Berlinie czuję lekki zawód, mimo że nie wszystko w sumie zależało ode mnie. Z jednej strony jest spełnienie jednego marzenia tj. start w jednym z sześciu najważniejszych maratonów świata z serii Abbot World Marathon Major. Drugie marzenie czeka. Złamanie 3 godzin w maratonie to marzenie każdego amatora maratończyka, który z każdym startem stawia sobie wyżej poprzeczkę.

 

Waleczne Serce dostało szansę

Bieg w Berlinie był, jakby moje małe Mistrzostwa Świata. Sam „awans” był cudem, nieoczekiwanym prezentem, który udało się wywalczyć podczas konkursu. Na facebooku jeden z klubów biegowych – AZS AWF Masters ogłosił pewnego dnia, że da możliwość startu w Berlinie dla osoby, która najciekawiej uzasadni swoją decyzję. Napisałem wtedy: „Dlaczego ja miałbym pojechać na maraton do Berlina? Bo jestem Walecznym Sercem. Bo żyję dewizą „kto kocha czas zawsze odnajdzie nie mając ani jednej chwili”, dlatego jest też czas na pasje, która układa wiele w moim życiu. Wszystko do czego doszedłem w życiu okupione było ciężką pracą, poświęceniem. Nie wybierałem drogi na skróty. Kilka lat temu podjąłem walkę z otyłością, wygrałem ją w pewien sposób, czego dowodem są moje historie (www.walecznesercerd.blogspot.com). Kilka lat temu wystartowałem też w pierwszym swoim maratonie, osiągając czas 5 godzin. Dziś do złamania 3 godzin na 42 km trasie brakuje mi 91 sekund. Wierzę, że jestem w stanie przybliżyć się do elity amatorskiej właśnie w Berlinie. Proszę o szansę na łzy radości na mecie Berlin Maraton”.

 

 

Ambitny amator kontra…

Po kilku dniach  przyszła radosna nowina. Jadę. W treningu wiele nie zmieniłem, bo przecież cały czas trenowałem z myślą o maratonie na jesień. Wiosną zrobiłem sobie przerwę i w maratonie nie wystartowałem. Trochę jednak zmieniła się intensywność, bo termin maratonu dość zaskakujący. Połowa września to między innymi zgaduj-zgadula, jaka może być pogoda. Gdy trenowałem w lecie jesień, to był temat dość odległy. Na szczęście w dzień maratonu nie było tropiku, ideału o jakim marzy maratończyk-Europejczyk, czyli kilku, kilkunastu stopni też nie. Niejednokrotnie zdarzało mi się z braku możliwości trenować przy pełnym słońcu. Łączenie pracy, domowych obowiązków i wielu innych pasji, czy społecznego zaangażowania w różne inicjatywy z treningiem w prawie każdy dzień tygodnia, to zadania trudne. Często dochodzi do tego, że trening, jego intensywność, oczywiście na moją amatorską miarę, porównywalny jest z tym z jaką mierzą się profesjonaliści. Z tym, że oni zajmują się głównie treningiem. Znalezienie odpowiedniego balansu między treningiem, pracą, a odpoczynkiem to kolejna przeszkoda z którą zmagamy się – my ambitni amatorzy.

 

Logistyka na plus

Do Berlina udało mi się wybrać wraz z całą rodziną. Logistyka była cudowna. Droga na lotnisko do Balic trwała tyle, co lot. Umysł ludzki czasem próbuje nas wyprowadzić z równowagi. Lot mieliśmy w sobotę o 12:45. Głowa wmawiał mi, że może być strajk (na szczęście był tylko w środę i nawet moi znajomi wracali z Berlina autobusem). Na szczęście pierwsza obawa pokonana. Druga dotyczyła odbioru pakietu i dużych kolejek. Na lotnisku czekał na mnie kuzyn. Pakiet odbierałem na Tampelhof – byłym lotnisku w Berlinie. Około 15 nie było już kolejek. Jedyne kolejki były np. do możliwości zrobienia sobie zdjęcia na podium przy pamiątkowej tablicy i w wielu innych tego typu miejscach. Do bezpośredniej strefy odbioru numeru startowego wszedłem sam na podstawie karty startowej. Przy wejściu otrzymałem specjalną opaskę (niczym w hotelu dla gości all inclusive). Na podstawie tej opaski i numer startowego byłem dzień później wpuszczany do strefy startowej przy Bramie Brandeburskiej.

 

Przed snem meczyk

Dzięki propozycji kolegi Piotrka Ptaka noc przed maratonem spędziłem u jego rodziny, która mieszkała dosłownie kilometr od startu. Zamiast dojeżdżać od rodziny kuzyna i wcześnie wstawać, miałem kilka minut spaceru na start i duży komfort w dzień maratonu. Każdy może marzyć o takiej lokalizacji, gdy przed nim bieg z ponad 44 tysiącami bieagaczy. Kolejną obawą była pogoda. W tygodniu poprzedzającym start przeżywaliśmy upały do 30 stopni. Na szczęście, jak już pisałem, „tropiki” nie zabiły całkiem biegu. Z numerem startowym mogłem spokojnie położyć się spać. Spokojnie? Nie do końca. Zanim zamknąłem oczy ze znajomymi z Rozbieganych Dobczyc na naszej specjalnej konwersacji poświęconej kibicowaniu śledziliśmy mecz Wisły z Lechią. Trzymałem też kciuki za Klub Kulturalnego Kibica (jestem jego koordynatorem), który był obecny na tym meczu Duże emocje, wygrana mojej ulubionej drużyny i szczęśliwie mogłem oczekiwać startu w 45. maratonie w stolicy Niemiec.

 

Wśród szczęśliwców

Ranek nieco mnie zaniepokoił. Czułem od samego początku, że to może być dzień z bólem głowy jakich ostatnio przeżywałem więcej. Liczyłem, że emocje oddalą ból. Udaliśmy się z Piotrem na start. Byliśmy w swoich strefach na godzinę przed startem. Korzystając z tego czasu usiadłem na kilkanaście minut, zamknąłem oczy licząc, że te na razie lekkie bóle i mżenie na głowie uda się, jak to często bywa pokonać odpoczynkiem. Wszedłem do swojej strefy – mimo, że przydzielono mnie do tej oznaczonej w granicach 3:00-3:15, była to dopiero strefa „D”. Przeżyłem wielkie wzruszenie na starcie, oczekując gdy ruszę. Muzyka, piękne obrazy wyświetlane na telebimie budowały napięcie. Czułem się szczęśliwy, stojąc wśród 44 tysięcy ludzi kochających bieganie, którzy latami czekają na start w tej imprezie. To tutaj najczęściej bity był rekord świata na dystansie nieco ponad 42 kilometrów. Balony poleciały w górę i ruszyliśmy. Zazwyczaj biegałem w imprezach, gdzie najwyżej pierwsze kilometry biegnie się w tłumie, a potem tłum się rozpierzcha, zwłaszcza w strefach czasowych, gdzie biegam tzn. do liderów brakuje mi sporo, ale mam zazwyczaj też sporo przewagi nad większą częścią stawki biegu. Tu było inaczej. Wrażenie, że robi się luźniej miałem dopiero na 35 kilometrze.

 

Inna walka

Sam bieg to walka. Walczyłem o czas. Mało jest biegów, w których biegnę dla relaksu. Jeśli już zapisuje się na zawody to z myślą o dobrym wyniku, chyba że kogoś prowadzę na wynik, chyba że to bieg taki jak Sylwestrowy. Berlin Maraton to start, w którym przymierzałem się do złamania trzech godzin. Przygotowanie było przyzwoite. Treningi 5-6 razy w tygodniu, dłuższe wybiegania, do tego wzmacnianie się na siłowni, suplementacja, na ile to możliwe prawidłowe odżywianie i rezygnacja, ograniczania tego co przyjemne ale co nierzadko zabija trening. Start w połówce 3 tygodnie przed maratonem prognozował dobrze. Czas poniżej 1:25. Dało o sobie znać małe przesilenie, może to było przemęczenie organizmu. Ostatni bieg-test połączony z treningiem (Bieg Tesco) był męczarnią okupioną małą gorączką i kilkudniowym zwolnieniem z treningami. Raczej nie miało to większego wpływu na mój starty główny, ale być może okaże się po badaniach, że już wtedy ból dawał o sobie znać, a emocje, endorfiny go odpychały.  Przez 27 kilometrów udawało mi się utrzymywać założone tempo w okolicach rekordu życiowego, by potem nieznacznie 2-3 sekundy przyśpieszyć. Oznacza to, że 27 km biegłem w tempie 4:17 na kilometr. Trzymałem się tzw. niebiskiej linii, która narysowana jest na całej trasie i która sprawia, że nie nadrabia się trasy (przy 42 kilometrach biegu ma to znaczenie).

 

Niestety napięcie rosnące w głowie wygrało ze mną, swoje zrobiła też na pewno temperatura. Ale przede wszystkim ten nieznośny ból, który osłabia mimo, że cały czas go odsuwałem. Moja głowa się poddała. Nie byłem w stanie utrzymać tempa i to nie była raczej „maratońska ściana” bo założone tempo było adekwatne do moich umiejętności na ten czas.

„Wiara i walka”

Ostatnie 15 km to tempo niższe od zakładanego o kilkadziesiąt sekund. Zdarzyło mi się nawet trzykrotnie zatrzymać na punktach z wodą, by nie tyle napić się wody, izotonika, co złapać powietrze i „oddalić” ból głowy. Mimo wszystko uzyskany czas nie był najgorszy 3:13 (za mną pozostawiłem 37 ooo biegaczy), chodź daleki od oczekiwań. Moja głowa przetrawiła zawód i niespełnione marzenie, by w Berlinie osiągnąć pełny sukces, jednak w zasadzie czy w takich okolicznościach nie jest to sukcesem? Mały smutek był, ale było też wzruszenie gdy pojawiła się meta, tysiące ludzi przy barierkach.

Była radość, gdy na kilkaset metrów przed metą usłyszałem i zobaczyłem najbliższych. Padają mi na myśl słowa, których do końca nie lubię „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Bardziej jednak przyswajam do serca słowa powtarzane przy każdym wpisie przez mojego kolegę biegacza Kazka K.: „Wiara i walka”. To one nadal mi będą towarzyszyły w czasie treningów i zawodów.

Nauka ze strefy mety

Dostałem też naukę na mecie. Nauka taka, że warto zabierać do depozytu telefon…Strefa mety wygląda zupełnie inaczej dzień wcześniej, gdy człowiek jest wypoczęty i nogi niosą. Po jej przekroczeniu w dniu biegu staje się ogromna i żeby się z niej wydostać w jakimkolwiek kierunku trzeba zataczać wielkie koła. Wielkie „koło” zatoczyłem też wracając do mieszkania, gdzie pozostawiłem rzeczy. Po drodze źle pokierowany (jednak nie zawsze „koniec języka za przewodnika”) przemaszerowałem jakieś 4-5 kilometrów zamiast 1,5. Może i dobrze dla nóg, których proces roztrenowania się rozpoczął, gorzej dla całego ciała, które marzyło o ciepłym prysznicu i odpoczynku. Po powrocie do domu zająłem się badaniami, chciałbym w końcu przekonać się czego efektem są coraz częściej pojawiające się bóle głowy i czy to poważne. A przede wszystkim, czy mogę to zniwelować.

Wdzięczność

Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że udało się wystartować. Przede wszystkim mojej rodzinie. Wyrazy wdzięczności dla AZS AWF Masters Kraków za szanse startu. Koledze Piotrowi i jego wspaniałej rodzinie w Berlinie oraz kuzynowi Marcinowi z żoną Sławką za gościnę mnie i rodziny w stolicy Niemiec. Całej ekipie Rozbieganych za trzymanie kciuków, wspieranie we wspólnej biegowej pasji i przekraczaniu granic. Jakie to ważne, gdy się biegnie, gdy mimo że drużyny nie ma obok, ale wiem, jak mocno trzymają kciuki. Dziękuję trenerowi Kacprowi z runonline.pl za roztropne prowadzenie mnie, dzięki temu przy moim charakterze i upartości nie ocieram się o poważne kontuzję i ciągle mam motywację, by chcieć czegoś więcej.

Spełniłem marzenie – start w Berlinie, drugie czeka – złamanie trzech godzin na tym dystansie. A trzecie się wyłania. Wiecie jakie? Abbot World Marathon Major do kolekcji, czyli brakuje mi jeszcze pięciu startów (Nowy Jork, Boston, Chicago, Boston i Tokio). Potrzeba do tego wiele szczęścia, czasu, zdrowia, ale też finansów. Marzenia są, by je spełniać. Wierzę, że się kiedyś uda. Wierzę, że nie kosztem rodziny, czy zdrowia. Wierzę, że jak zawsze uda się połączyć pracę, pasję i obowiązki. Ta umiejętność łączenia tej „układanki” to taka ciągła „życiówka” – taka życiówka codzienności amatora biegacza. Do zobaczenia na biegowych ścieżkach codzienności, w których często będę wracał do pięknych chwil z Berlina. Wszystkich zainteresowanych moimi poczynaniami zapraszam na mój autorski blog: walecznesercerd.blogspot.com

 

1 bieg w którym biegłem i w którym pobito rekord świata!

Mój 66 start…

13  start w 2018 roku…

10 ukończony maraton…

Czas 3:13:38

Miejsce: 3039 (ukończyło 40 tys.)

Przeżycia: nie do oszacowania w żadnych statystykach…

 

Paweł Piwowarczyk – Waleczne Serce RD

Aktualności

Zobacz więcej

Informacje przed VI Mini Festiwalem Biegowym o „Złotą Kózkę” 

11.06.2024

Zmiana statusu stowarzyszenia ROZBIEGANE DOBCZYCE

02.02.2024

Blog

Zobacz więcej

Zmiana statusu stowarzyszenia ROZBIEGANE DOBCZYCE

02.02.2024

Czytaj dalej

Wicemistrz w skarpetkach i puchar w przedszkolu

08.10.2018

6 października w bliskiej nam Wieliczce na Małopolskiej Arenie Lekkoatletycznej odbyły po raz pierwszy zawody pn. Run Salt Cup w ramach których przeprowadzono Puchar Polski Dzieci w biegach na dystansach od 60 m do 1 km oraz I Amatorskie Mistrzostwa Polski w biegu na 100 metrów. Nie mogło zabraknąć rodziny Rozbieganych i to w dosłownym znaczeniu!

Czytaj dalej

38

osób w RD

Czwartek 19:30

dniem wspólnych biegów

5 Koron

maratonów

6

zorganizowane wydarzenia